poniedziałek, 12 stycznia 2015

#12


Berlin, trzy dni później

Rozsiadł się wygodnie w fotelu naprzeciw masywnego, dębowego biurka splatając palce dłoni na wysokości brzucha. Spojrzał pytająco na gazetę, którą przyniósł mu jego zaufany doradca.
- Drogi Hermanie, czy wydarzyły się jakieś przetasowania na szczeblu mojej służby? Zwykle mój lokaj przynosił mi gazetę. Przynosi mi również wtedy kawę. Czy ów egzemplarz jest na tyle interesujący, iż to ty osobiście musiałeś mi ją przynieść?- spytał łagodnym, wręcz ojcowskim tonem.
- Tak, panie von Roettig. Sprawa dość nietypowa. Proszę spojrzeć na nagłówek na stronie, którą zaznaczyłem.- odparł wyprężony jak żołnierz na warcie Herman. Von Roettig wyciągnął powolnym ruchem ręki z wewnętrznej kieszeni marynarki okulary i założył je na nos. Chwycił pogniecioną gazetę, strona którą miał przejrzeć była jedną z pierwszych, więc informacja musiała być wyjątkowa. Wystarczyło jedno spojrzenie by siwa brew uniosła się do góry w oznace zdziwienia. Duży nagłówek informował: ,,Udaremniony napad szajki rabusiów na gości restauracji Czarna Perła w Barnhoffie”. Pod nagłówkiem znajdował się dłuższy wstęp do artykułu: ,,Grupa rabusiów, którzy dokonali szturmu na budynek restauracji przy pomocy sterowca została powstrzyma i rozbrojona przez, jak donoszą świadkowie, nieznanego mężczyznę. Żaden z gości nie odniósł poważnych obrażeń. Policja wciąż bada tropy i wątek tajemniczego obrońcy lokalu...”. W tym miejscu mężczyzna przestał czytać. Odłożył gazetę i spojrzał na swego doradcę. Herman stał wciąż na baczność, jego prawie pięćdziesięcioletnie ciało było w bardzo dobrej formie dzięki byłej służbie wojskowej. Szary frak dokładnie opinał jego tors, a brązowe oczy wyrażały niepokój.
- Z powodu jakieś awantury w restauracji odrywasz mnie od zajęć Hermanie?
- Proszę wybaczyć, ale mam wrażenie, że to może być jeden z członków Wilczej Sfory.
- Skąd te przypuszczenia? Czy my czasem nie zabiliśmy wszystkich?
- Dobrze zorganizowani i uzbrojeni w broń i gaz łzawiący rabusie zostają pokonani przez jednego człowieka? A odpowiadając na drugie pytanie... nie proszę pana. Nie wszyscy zginęli.- głos Hermana był pewny i mocny. Był absolutnie przekonany o swojej racji. Von Roettig ufał bardzo nielicznej grupie osób, jednak Herman zajmował najwyższą pozycję wśród nich wszystkich.
- Hmm... to jednak nadal mnie nie przekonuje.- powiedział to raczej z ciekawości, chciał usłyszeć jaki plan ma jego współpracownik.
- Wiem, dlatego zanim przyszedłem zrobiłem mały wywiad wśród policjantów. Zatelegrafowałem do paru przyjaciół w Barnhoffie. Dotarłem do protokołów przesłuchań. Wśród gości tego dnia był w restauracji profesor Ernest Kurk.
- A co ma do tego jakiś podrzędny profesorek?- uśmiechnął się w duchu, Herman zdążył już zrobić własne, małe śledztwo.
- Kurk proszony przez policjantów o opisanie przebiegu zdarzeń opowiedział, że przed całym zajściem rozmawiał ze swoją przypadkową spotkaną znajomą... doktor Alice Harvey i to w towarzystwie jakiegoś tajemniczego jegomościa o imieniu Leon, nazwiska jednak nie zapamiętał.- von Roettig oparł się łokciami na biurku i położył brodę na splecionych dłoniach. W zamyśleniu obserwował przestrzeń gdzieś obok Hermana, po czym wybuchł.
- Alice!? TA Alice?! To chyba nie jest przypadek, a więc ta smarkula wciąż żyje? I do tego jest w kraju? Szkoda, że nie tutaj, w stolicy! Ma dziewczyna tupet... A ten jej goguś?- mężczyzna zaczął nerwowo kręcić się w fotelu gestykulując. Zadając ostatnie pytanie wbił wzrok w Hermana.
- Prawdopodobnie zbiera niedobitki Sfory. Być może planują coś dużego.
- Ale czy ktoś ze Sfory mógł być na tyle głupi by zostać na terenie Cesarstwa?
- Może była za granicą? Albo ten ktoś był i jakoś go ściągnęła do kraju? Może nie jest on jedyny, a to był po prostu przypadek? Panie von Roettig, mówiłem i ostrzegałem, że tę sprawę trzeba doprowadzić do końca...- Wilhelm von Roettig nie lubił, gdy ktoś miał rację a do tego mu o tym przypominał. Powstrzymał Hermana od dalszego wywodu prostując dłoń i kiwając głową.
- Tak, tak... wiem. Ale ty również wiesz Hermanie, że to była sprawa polityczna. Władzom i wywiadom innych krajów bardzo nie podobało się, że urządzamy strzelaniny na ich terenie. Szczególnie, gdy działy się one w ich stolicach i przy okazji ginęli cywile bądź ich funkcjonariusze. Nie wolno nam również zapominać, że każda taka operacja była kosztowna, a ja każdorazowo pokrywałem spory procent ogólnej kwoty. To były najdroższe wilcze skóry za jakie przyszło mi zapłacić...- von Roettig przyjął ton profesora z uczelni. Mówił spokojnie i powoli. Na końcu pozwolił sobie nawet na lekki uśmiech.
- Ci ludzie przestali czuć na plecach oddech myśliwskich hartów. Najpierw przestali uciekać, potem zorientowali się, że nie muszą się ukrywać. Teraz nie boją się atakować. Po za tym... póki żyje córka Hellriegera, nadal istnieje zagrożenie dla pańskich interesów. Nie wspomnę już o profitach jakie niesie za sobą przejęcie jej prac i notatek. Może znajdować się tam wiele cennych wskazówek na rzecz kolejnych badań.- von Roettig słuchał w zamyśleniu Hermana.
- Możesz mieć rację. Barnhoff to portowe miasto. Pełno tam różnych dziur, w których mogła się schronić razem z tymi bandytami. Nawet jeśli nie ma zagrożenia z ich strony to należy wykorzystać wiedzę, że dziewczyna nie wyjechała z kraju. To był jej błąd...- ostatnie zdanie wypowiedział lodowatym, morderczym tonem by za chwilę zmienić go znów w spokojny, ojcowski.- Dziękuje Hermanie za twą pracę i wskazówki. Możesz odejść.- Herman ukłonił się po czym pewnym, wyćwiczonym wojskowym krokiem wyszedł z gabinetu. Mężczyzna zdjął okulary i pomasował oczy. Herman miał rację. Ucięte drzewo odrasta, należy wyrwać korzeń. Wyrwać a następnie spalić. Najlepiej robiąc to publicznie i widowiskowo. Tak, aby inne drzewa bały się odrastać.
- Zygfryd...- powiedział cicho. Zza drzwi ulokowanymi za fotelem wyszedł średniego wzrostu, potężne zbudowany mężczyzna w czarnej marynarce i czarnych, sztruksowych spodniach, komplet dopełniała czarna kamizelka, biała koszula oraz czarny melonik. Zygfryd nie był jednak typem eleganckiego dżentelmena, zdradzała to jego twarz ozdobiona licznymi bliznami zadanych w różny sposób oraz kwadratowa budowa szczęki. Całą twarz wydawała się jedną, wielką, niezgrabną bryłą wyrytą w kamieniu przez początkującego rzeźbiarza. Podkreślało to tylko całą osobowość Zygfryda i było niemal jego wizytówką. Obcy człowiek, który spotkałby go na swej drodze, wiedziałby od razu w jaki sposób ten zakapior zarabia na życie. Wezwany szybko znalazł się przy swoim panu i ukłonił się.
- Weź kilku ludzi, najlepiej nowych. Niech to będzie dla nich test. Jedźcie do Barnhoffu. Skontaktuj się z naszym człowiekiem. Najpierw dorwijcie tego Kurka, potem tę wiedźmę. Ma umierać długo i boleśnie. Jeżeli ma jakieś dokumenty po ojcu, swoje notatki lub cokolwiek co nie jest książką kucharską, zabierz ze sobą. To wszystko. Idź.- wiedział, że nie musi powtarzać, Zygfryd nie zadawał zbędnych pytań. Nie zadawał żadnych pytań. Ukłonił się i wyszedł tymi samymi drzwiami co Herman. Lubił Zygfryda za jego milczącą naturę i traktował go jak syna.
- Tak... To był dobry pomysł by odciąć mu język...- pomyślał, gdy Zygfryd wyszedł zostawiając go sam na sam pogrążonego w planach. Należało być przygotowanym na wszystko.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

#11

- Nie chciałem wcześniej pytać z powodu radości ze spotkania, ale wrodzona ciekawość nie daje mi spokoju. Kim jest twój szemrany towarzysz?
- Mówiłam, przyjaciel z daleka, oprowadzam go po mieście.
- Przyjaciel?- profesor zaczął się śmiać, po czym opróżnił jednym łykiem szklankę absyntu.- Proszę cię, stać cię na więcej. Nie mów mi tylko, moja droga, że zaczęłaś sobie szukać podejrzanego towarzystwa. Na pierwszy rzut oka, że coś ukrywa. Lepiej go zostaw.
- I wyjść z tobą? Nie, dziękuję, w przeciwieństwie do ciebie, wiem co to dobre maniery.
- Alice, gdybyś teraz była pod moją opieką...

Dźwięk rozpadającego się szkła przerwał tę rozmowę, tak jak wszystkie inne wokół. Do pomieszczenia wpadły pojemniki, z których zaczął się szybko wydobywać żółto brązowy gaz. Goście restauracji jak i obsługa rzucili się do klatki schodowej z krzykiem paniki jaki zwykle towarzyszy tłumowi w stanie zagrożenia. Większość gości restauracji, gdy tylko zaczęła się krztusić osuwała się na podłogę porywając za sobą obrusy z zastawą, wywracając meble bądź przewracając co bardziej przytomnych ludzi. Alice ściągnęła ze stołu serwetki i przystawiła je sobie do twarzy, aby się nie zatruć. Jej rozmówca schował się pod stołem w mgnieniu oka i pewnie już leżał tam nieprzytomny. Kobieta przeczołgała się pod ścianę i sięgnęła po fiolkę schowaną na łańcuszku między fałdami materiału sukni. Wypiła połowę zawartości kupując sobie trochę czasu przytomności. Próbowała wzdłuż ściany przedostać się na klęczkach niezauważona do wyjścia. Czterech mężczyzn w maskach z filtrami okradało nieprzytomnych ludzi. Porozumiewali się krótkimi komendami, słabo słyszanymi spod materiału masek. Sprawnie przeszukiwali kieszenie, zrywali kobietom biżuterię, któryś nawet się połasił o dwie butelki alkoholu stojące przy orkiestrze. Wszystko pakowali do skórzanych worków zawieszonych na ramionach, dwóch trzymało w rękach krótkie noże, a każdy posiadał przypiętą do pasa kaburę. Jeden z nich zmierzał prosto w stronę kryjówki Alice. Coraz powolniejszymi i trudniejszymi do skoordynowania ruchami zaczęła podwijać spódnicę.


Wbiegając po schodach rozpychał zdezorientowanych i zataczających się ludzi. Nawet krótka ekspozycja na gaz wywoływała zaburzenia świadomości, ale nie u Leona. Biegł z zawiązaną na twarzy prowizoryczną maską z materiału marynarki i z krwią wypełnioną Fenrirem. Nic nie mogło go powstrzymać. Nie zważał na leżące na stopniach i podłodze nieprzytomne ciała, chciał tylko wyładować swoją złość.
W pomieszczeniu, z którego wcześniej wychodził było aż żółto od gazu, w takim stężeniu nawet on długo nie wytrzyma. Liczył się czas. Pochwycił świecznik znajdujący się pod ręką i cisnął nim w stronę okna hukiem zwracając na siebie uwagę. Złodzieje zaskoczeni patrzyli się po sobie, aż w końcu jeden z nich wyciągnął rewolwer. Nie zdążył jednak wycelować. Wbicie noża w instalację elektryczną spowodowało zwarcie w obwodzie, posypały się iskry z żyrandoli i nastała nagła ciemność. Złodzieje potykali się o poprzestawiane meble i rozrzucone sprzęty, niewiele widzieli przez grube szkła gogli. Całkowicie zaskoczeni i nieprzygotowani na jakikolwiek opór byli wystawieni jak na dłoni dla widzącego dobrze w ciemności I wyćwiczonego Leona.
Zbliżył się w ciszy do najbliższego intruza i szybkim ruchem zdjął mu maskę. Jego jęk i charkot odbił się od ścian zdradzając ich lokalizację. Leon uchylił się przed strzałami oddawanymi na ślepo. Skok do następnego z unikami przed pociskami. Kopnięcie w nadgarstek, wytrącenie broni, cios w wątrobę, zerwanie maski. Przeciwnik padł na kolana i próbował łapać z trudem oddech szukając po omacku czegoś do obrony, kopniak w nerki i zatrucie ostatecznie go położyły. Trzeci próbował dostać się w stronę okna, ale Leon napędzany narkotykiem był zdecydowanie szybszy. Nie dał mu się chwycić zwisającej drabinki, rzucił w niego krzesłem. Potężny mebel uderzył z ogromną siłą i prędkością rabusia który nie zdołał złapać się drabiny i spadł na kamienny chodnik kilka pięter niżej.
Jeszcze jeden, gdzie się ukryłeś cwaniaczku?- pomyślał Leon. Usłyszał huk za plecami, pocisk ledwo musnął ramię, czego nawet nie poczuł. Miał ochotę się zabawić.
- No chodź, potańczymy- krzyknął. Ruszył w kierunku przeciwnika, co chwilę robiąc uniki przed pociskami. Czuł się jak pół-bóg. Wyraźnie widział małe, czarne punkciki sunące ku niemu. Były tak śmiesznie powolne. Uchylał się przed nimi płynnie niczym tancerze z jakiegoś egzotycznego kraju. Uśmiechnął się szeroko pod prowizoryczną maską, gdy usłyszał charakterystyczny trzask pustego magazynku. Ostatni ze złodziei odrzucił rewolwer z przekleństwem, sięgnął po krótki nóż i stanął w pozycji obronnej. Tak łatwo. Leon oparł rękę na stole i przeskoczył nad nim wymierzając przeciwnikowi kopnięcie w klatkę piersiową. Ten zatoczył się i wymachiwał nożem na oślep. Leon zbliżył się do niego wykręcając rękę i obrócił przeciwnika plecami do siebie. Siła pierwotnego instynktu, któremu nauczył się ufać w czasie zażywania Fernriru kazała mu się odwrócić, użył zakładnika jako żywej tarczy, aby po chwili w jego ciało wbiły się dwa pociski. Rabuś wydał z siebie tylko cichy jęk oznaczający, iż właśnie uszło z niego życie. Następnie Leon odrzucił martwego i dopiero teraz dostrzegł skuloną pod ścianą Alice. Ciężko oddychająca, z podwiniętą spódnicą do uda, na którym zamocowany był pasek i z bezsilnie opuszczoną ręką ściskającą mały i rozgrzany pistolet typu Colt Derringer.

- Alice!- Leon przypadł do kobiety w mgnieniu oka- Do stu piorunów, nic ci nie jest?!- przystawił ucho do jej twarzy, ale odpowiedział mu tylko świst oddechu.
Nie tracąc więcej czasu podniósł ją najostrożniej jak mógł i biegiem ruszył do wyjścia.Zaczynał czuć silne zawroty głowy.
- Proszę, wytrzymaj- szeptał zarówno do niej jak i do siebie.
Nie zwracał uwagi na półprzytomnych ludzi, których mijał na schodach, ani na gapiów stojących na ulicy, ani na stróża prawa patrzącego na niego podejrzliwie, który gdyby nie panujący chaos próbowałby go zatrzymać.
Dopiero dwie przecznice dalej znalazł dorożkę.
- Do szpitala?- spytał woźnica. Tak, idioto! chciał krzyknąć, ale zdawało mu się, że Alice pokręciła głową. Podał adres laboratorium pani Harvey.

poniedziałek, 29 grudnia 2014

#10

Leżał na łóżku w ciemności regenerując siły po ostatniej nocy. Szwy swędziały niemiłosiernie, ale czuł jak rana się zasklepia. Podobał mu się ten stan. Najbardziej jednak podobała mu się umiejętność lepszego widzenia w ciemnościach. Pamiętał, że jako mały chłopiec bał się ciemności i do pewnego roku życia prosił zawsze matkę o zapalenie maleńkiej świeczki w drugim końcu pokoju. Było to jego światełko w tunelu odpędzające złe moce. Teraz jednak to on reprezentował niezwykłe moce. I to inni zaczęli się go bać. Uśmiechnął się przez sen.
- Współpraca z tą jędzą jednak nie jest zła. Ciekawe co jeszcze wymyśli.- pomyślał. Jak na życzenie drzwi od jego pokoju rozwarły się z hukiem i do środka wparowała Alice rzucając mu na nogi ciężką paczkę.
- Wstawaj! Prawie cały dzień przespałeś!- krzyknęła odsuwając zasłony i wpuszczając do pokoju  światło. Leon zerwał się z łóżka jak oparzony. Przypomniały mu się czasy alarmów na okrętach podczas sztormu. Takiego bosmana jeszcze nie miał.
- Co... co jest?- powiedział lekko zaspany. Alice przybrała nagle bardziej przyjacielski wyraz twarzy po czym wskazała na duże, płaskie, pudełko z białego kartonu. Całość związana była konopnym sznurkiem. Leon potrząsnął przedmiotem z lekkim zaskoczeniem.
- To chyba nie z okazji urodzin?- zażartował.
- Nie, ale możesz to tak traktować. Przebieraj się. Krój jest lekko staromodny, ale wydaje mi się, że powinien pasować. Za pół godziny widzimy się na dole... - zatrzymała się w drzwiach- I zrób coś porządnego z włosami.

Przebrać się?- pomyślał. Z zaciekawieniem zaczął rozpakowywać pudło. Przez chwilę obawiał się jakiegoś głupiego, ekstrawaganckiego stroju, być może nawet przebrania klauna. Jego oczom ukazał się jednak szykowny, czarny frak, kamizelka w tym samym kolorze z pionowymi, ciemnofioletowymi paskami, biała elegancka koszula z czarną muchą oraz eleganckie, skórzane półbuty, całość była lekko znoszona, ale wciąż w nienagannym stanie. Na dnie pudełka znajdowały się skórzane rękawice i szary szal. Rozłożył cały zestaw na łóżku, wszystko pomimo że używane było zapewne warte tyle ile on zdążył zarobić w ciągu całej swej służby na okrętach i kradzieżach. Po kilku minutach wyszedł z pokoju w ubraniu od Alice. Czekała na niego w salonie, gdy ją zobaczył oniemiał. Prawie jej nie poznał w ciemnozielonej sukni w ciasnym gorsecie uwydatniającym jej kształty. We włosy powpinała złote spinki przypominające kwiaty i liście. Wyglądała lekko jak leśna wróżka i dostojnie jednocześnie. Spojrzała na Leona krytycznym spojrzeniem i pokiwała głową z uznaniem.
- Czuję się jak dziwoląg z cyrku.- zażartował.
- Przyzwyczaisz się. Nie zostało dużo czasu, więc złapmy dorożkę- Leon ruszył w stronę wyjścia- Nie zapomniałeś o czymś?- gdy się odwrócił doktor wyciągała w jego stronę cylinder i laskę.
- Nawet nie wiem jak się z tym poruszać
- Wystarczy założyć na głowę.
- Panna Harvey i poczucie humoru, mam chyba dobry dzień... Czyje to właściwie jest?
- Poprzedniego lokatora, opuścił ten dom w pośpiechu. Niedługo znajdziemy ci coś lepszego, ale dziś jedziemy do Czarnej Perły. Jestem ci winna odrobinę rozrywki.
Znał tym lokal, należał do jednego z wykwintniejszych o jakich słyszał.
- P-po co tam idziemy?
- Leonie- westchnęła- Zapraszając cię do wzięcia udziału w eksperymencie miałam co do ciebie szersze plany. Będzie to wymagało wcielania się w różne role i pokazywania się w miejscach wyrafinowanych. Musisz nauczyć się chociaż podstaw o kulturze, etykiecie, dyplomacji, prezencji- widząc jego zdegustowaną minę dodała- a po za tym będziesz towarzyszył damie i musisz umieć się zachować.
- Czyli chcesz mnie po prostu odchamić?- spytał oburzony
- Lepiej sama bym tego nie ujęła-  zerknęła na zegarek kieszonkowy na łańcuszku.- Trzymaj, dżentelmen powinien posiadać zegarek.- Mówiąc co rzuciła go w jego stronę. Wyostrzone zmysły zadziałały natychmiast i Leon chwycił zegarek w locie bez problemu.- Tylko uważaj na niego. Należał do mego ojca.- Leon pokiwał głową na znak, że zrozumiał.- Podaj mi ramie, za chwilę powinna być dorożka.

Zachód słońca nieubłaganie odmierzał czas do nadejścia nocy. Ludzie wracali z pracy bądź wyruszali właśnie na nocne zmiany. Stali na ulicy przed wejściem do domu Alice i jej laboratorium. Wyróżniali się znacząco z tłumu. W tej okolicy niewiele osób ubierało się tak elegancko. Dorożka prowadzona przez mechanicznego konia przyjechała jak tylko wyszli na ulicę. Alice wsiadając podała adres, woźnica bez słowa kiwnął głową po czym ruszyli.

Woźnica trzymał w rękach parę sznurów połączonych drutami znikającymi we wnętrzu konia, dzięki nim mógł go prowadzić jak lalkarz swoją lalkę. Mechaniczne zwierzęta były tańsze w utrzymaniu niż żywe, jednak do ich zręcznej animacji i konserwacji potrzebne było długie szkolenie. Zgodnie z obowiązującym prawem do obsługi maszyny niezbędny był co najmniej jeden człowiek. Próbowano obchodzić nakaz, przez co tworzyło się całe grupy maszyn nierzadko wykonywające różne zadania, ale połączone ze sobą, aby wystarczył jeden animator do całego kompleksu. Najczęściej miało to miejsce w wypadku prostszych w działaniu mechanizmów przemysłowych, ale też tworzono całe orkiestry, które uruchamiał jeden dyrygent i teatry automatów.
- To całkiem zabawne, nazywa się automatem coś, co nigdy nim nie będzie- zauważyła Alice podczas podróży.
- Nawet jakby można było zrezygnować z obsługi?
- Wyjątkiem, ale też nie do końca są mechanizmy sprężynowe. Działają same przez jakiś czas, ich działanie wygasa po oddaniu energii przez sprężynę i de facto potrzeba kogoś, kto znów ją nakręci. Z tego co sobie przypominam myślano o stworzeniu swojego rodzaju mózgu, który by kontrolował działanie maszyny w sposób ciągły bez udziału czynnika ludzkiego. Jednak pewnie takie prawdziwe automaty byłyby tylko na użytek armii. Wobrażasz sobie jakie mogłyby być konsekwencje, gdyby automat nagle się zbuntował? Aż boję się myśleć jak opłakane mogłyby być skutki...
- Po co więc ryzykować?
- Nie ma ryzyka nie ma zabawy.- uśmiechnęła się.- Dojeżdżamy. Wysiadaj.

Zapłaciła woźnicy po czym skierowali się stronę lśniący światłem i złotych drzwi. Napis nad nimi brzmiał ,,Restauracja Czarna Perła”. Po wejściu do środka potwierdzili rezerwacje i skierowali się do schodów.
- Pamiętaj. Zachowuj się naturalnie. Nie rozdziawiaj gęby i nie oglądaj się na wszystko wokół. Zachowuj się tak jakbyś nie był tu po raz kolejny.
- Rozkaz.- potwierdził Leon.
Gdy weszli na drugie piętro czekał na nich kelner z dwoma kompletami karty dań oprawionymi w brązową skórę. Poprosił o udanie się za nim do stolika. Jadalnia była dość sporych rozmiarów. Sufit znajdował się wysoko, a zwisało z niego kilka dużych, kryształów żyrandoli święcących dzięki najnowszemu wynalazkowi- elektryczności. Jedna ze ścian była niemal całkowicie oszklona i widok wychodził na niewielki deptak pełen drzew i kolorowych krzewów. Na końcu sali po lewej stronie znajdowała się zespół muzyków umilający czas gościom. W całym wystroju dominował kolor bieli i złota. Zdarzały się również dodatki czerwieni jak na przykład obicia krzeseł czy kamizelki kelnerów. Prócz muzyki sala wypełniona była dźwiękami toczących się rozmów. Dziś było sporo osób. Gdy usiedli przystąpili do przeglądu menu. Alice patrząc obojętnie w kartę dań rzekła cicho.
- Masz pierwszego minusa chłopcze.
- Co zrobiłem?- powiedział lekko przestraszony Leon.
- Raczej czego nie zrobiłeś. W restauracji mężczyzna powinien odsunąć swojej towarzyszce krzesło.- Leon zawstydził się.
- Przepraszam...
- Spokojnie, to dopiero lekcja pierwsza. Ale lepiej się skup.
- Czego tylko sobie pani zażyczy.- powiedział żartobliwie uśmiechając się.
- Zobaczmy więc co szef kuchni poleca.
Leon jednak dawno przestał studiować kartę dań. Studiował wygląd Alice ze szczególnym uwzględnieniem odsłoniętej części klatki piersiowej i dekoltu. Podziwiał długą i smukła szyje oraz jego ulubiony punkt. Oczy. Restauracja Perła, i dwie czarne perły w które spogląda. W których tonie. Za każdym razem gdy patrzy. I za każdym razem wyobraża sobie...
- Zdecydowałeś się już?
- Sł... Słucham?- odezwał się rozkojarzony. Alice uniosła brew w geście zapytania.
- Rozumiem że jest tu wiele dam, które jeszcze długo będą śnić się po nocach, ale skup się. Pytałam czy wiesz już co chcesz zjeść.
- Przecież wiesz, że jestem tu pierwszy raz. Ponad połowę z tych nazw widzę pierwszy raz w życiu. Zdaje się na ciebie, droga pani.
- Niech tak będzie.- odpowiedziała po długiej przerwie po czym przywołała kelnera stojącego pod ścianą.

Wykazywała się wielką cierpliwością i dyskrecją tłumacząc od czego jest każdy widelec, które się przed nimi znajdowały, chociaż wszystkie zdaniem Leona wyglądały tak samo co nie ułatwiało zapamiętywania. Tłumaczyła z jakich kieliszków pije się dane alkohole oraz co można zrobić z serwetką, co przyprawiało już o ból głowy. Pewnie dlatego zajęli stolik niemal w samym kącie sali by nie narażać się na podejrzliwe spojrzenia gości w czasie tych trudnych i szarpiących nerwy lekcji.
W końcu można było sobie pozwolić na chwilę wytchnienia po kolacji przy kieliszku wina, gdy Leon zobaczył błysk w ciemnych oczach Alice i uśmiech jakiego jeszcze u niej nie widział. Już miał o to pytać, gdy wyczuł za swoimi plecami postać, a po chwili usłyszał głos:
- Kogo moje oczy widzą, doktor Harvey, co za niespodziewane spotkanie.
- Profesor Kurk, miło cię widzieć, poznaj proszę mojego przyjaciela Leona Ostera- wymienili się wyuczonymi pozdrowieniami, ale około czterdziestoletni i ciemnowłosy profesor trzymający w ręku szklankę absyntu wcale nie był zainteresowany nowym znajomym. Nie pytając nawet o zgodę przysunął sobie krzesło do ich stolika. - Czytałam twoją ostatnią publikację na temat życia społecznego mrówek. Tym się teraz zajmujesz?
- Kochana, zajmuję się tym czego oczekuje ode mnie nauka. Bardziej ciekawi mnie, kiedy przeczytam jakąś twoją pracę. Nie pozwól czekać swoim wielbicielom.- ujął szarmancko jej dłoń i złożył na niej pocałunek. Byłemu awanturnikowi aż się niedobrze zrobiło na ten widok pełen słodkości.
- Leonie, wszystko w porządku?
- Tak... to znaczy... państwo wybaczą.- odszedł od stolika nie zwracając najmniejszej uwagi profesora. Pochwycił swój nowy cylinder z wieszaka i kątem oka zauważył jak profesor coraz bardziej nachyla się do swojej rozmówczyni. Na pewno nie wymieniali swoich naukowych uwag.
Udał się przed restaurację. Z wdzięcznością do swojej gospodyni znalazł w kieszeni marynarki wypełnioną papierośnicę. Zaciągnął się głęboko najlepszym tytoniem jakiego próbował. Wdech, wydech, kolejne zaciągnięcie i świat stawał się normalniejszy, bez tego zbędnego szyku, miliona widelców i kieliszków. Kto to do diabła wymyślił? Pomyśleć, że sam kiedyś tym wszystkim gardził.
Na niebie jak zwykle nie było widać żadnych gwiazd. Zasłonięte przez obłoki pyłu i pary, a na ich tle sterowce handlowe. Chociaż zdecydowanie bardziej upodobał sobie statki, uwielbiał patrzeć jak sterowce suną leniwie po niebie zamiast chmur. Jeden z nich, niewielki, raczej wycieczkowy, znajdował się tuż nad "Perłą", zakotwiczył się o jej dach i... do stu piorunów! Instynkt kazał uciekać, gdy patrzył jak w zwolnionym tempie ludzie w maskach przeciwgazowych, w wielkich goglach zawieszeni na lnianych drabinkach wybijają szyby i wrzucają coś do środka. Ze zdziwienia wyrwał go dopiero sypiący się na niego deszcz szkła.