wtorek, 20 stycznia 2015

#13

- Brawo obrońco uciśnionych! Jesteś z siebie dumny?- rzuciła z nutką ironii Alice rzucając na stół najświeższe wydanie dziennika. Leon jadł w tym czasie śniadanie w kuchni, więc zerknął tylko na nagłówek. Przeniósł następnie pytające spojrzenie na kobietę, gdy przeżuł porcję jajecznicy, odpowiedział;
- Banda rabusiów omal cię nie zagazowała i nie zabiła. Ryzykując życie rzuciłem się na uzbrojoną bandę z gołymi dłońmi. Uratowałem życie twoje i twojego kolegi-profesorka. ,,Och, masz rację Leonie. Pomogłeś mi w tarapatach. Dziękuje ci i proszę, wybacz za moją niegrzeczność.” ,,Ależ proszę Alice. Do usług.”- na dźwięk ostatnich słów Alice zrobiła się delikatnie czerwona. - Może ja ci w ogóle nie jestem potrzebny? Skoro dawałaś sobie świetnie radę to dasz sobie i teraz!?- tu nastąpiła pauza. Oboje wpatrywali się w siebie długo. Cisza która nastała potęgowała atmosferę tak napiętą, że Leonowi zdawało się, że za moment rzucą się sobie do gardeł. Kobieta wzięła głęboki wdech i wypuściła powietrze pochylając lekko głowę.
- Pragnę ci przypomnieć, że ostatniego ja unieszkodliwiłam. Poza tym...- urwała na chwilę widocznie bijąc się z myślami- to nie takie proste.
- Co to znaczy "to nie takie proste"?!- wstał gwałtownie opierając dłonie na stole, Alice machnęła tylko ręką
- Dokończ spokojnie śniadania, a potem przyjdź do mojego gabinetu.


Gdy po kilku minutach wszedł do gabinetu Alice siedziała bokiem za biurkiem i patrzyła się na regał pełen książek, na blacie znajdowała się gruba teczka, butelka wina i dwa kieliszki. Leon nauczony doświadczeniem nalał wina do obu kieliszków, ku jego zdziwieniu doktor wypiła od razu cała zawartość swojego. Bez słowa napełnił kieliszek ponownie i czekał.
- Chciałabym opowiedzieć ci pewną historię. Abyś lepiej zrozumiał po co tu jesteś i dlaczego ja tu jestem. Dlaczego cię potrzebuje i co planuję.- zaczęła trzymając kieliszek w dłoniach.
- W 1853 roku mój ojciec poznał profesora Wokulsky'ego, który przekazał mu nasiona i wiedzę o Papaver ithinum- tajemniczej roślinie, którą odkrył gdzieś w afrykańskim buszu towarzysząc holenderskiej ekspedycji naukowej. Tubylcy często wspominali o magicznych właściwościach owej rośliny. Ojciec ciężko pracował badając w czym tkwił sekret rośliny pod nieprzychylnym okiem chemików i gdy był gotowy do złożenia patentu oraz opublikowania swoich wyników kazano mu w trybie natychmiastowym zamknąć laboratorium i opuścić Wydział Chemiczny...
- Zawiść to chyba chleb powszedni u was, mądrali- Alice podniosła palec przerywając Leonowi
- W tym wypadku nie chodziło o konflikt pomiędzy frakcjami naukowców... Jego badaniami zainteresowały się władze Prus, szczególnie późniejszy kanclerz von Bismarck, jako wojskowy dużą wagę przywiązywał do każdej nowinki, która mogłaby zwiększyć siłę militarną państwa na arenie międzynarodowej... Był to wielki zaszczyt, i chociaż ojciec był pacyfistą, zgodził się. Przydzielono mu ludzi do pomocy, sprzęt, środki i możliwość prowadzenia badań na ludziach, a to wszystko pod opieką rządu i ścisłej tajemnicy. Chciał, aby jego projekt był dostępny dla każdego człowieka, by udoskonalić ludzką rasę, użyć jego projektu w medycynie tak, aby pomogły ratować ludzkie życie, a nie by je odbierać.
- Ale stało się inaczej...- Leon wychrypiał pod nosem.
- Tak Leonie… stało się inaczej.- Alice westchnęła i upija nieco wina.- Jego praca została potraktowana jako nowy rodzaj broni. Odkryto bowiem, że Fenrir rozwija naturalne osobnicze zdolności, obojętnie czy to siła, zwinność, wytrzymałość czy intelekt. Władze Prus chciały użyć stworzonych przy pomocy Fenriru żołnierzy do ekspansji. Z początku podawano to ochotnikom z różnych rodzajów służb. Było to jak podawanie trudno wchłaniającej się szczepionki. Długi, skomplikowany i nieprzyjemny proces, a podawanie zbyt małych dawek nie dawało żadnych rezultatów. Oraz "szczepionka" może okazać się zbyt mocna.
- Przekonałem się o tym na własnej skórze, choć założę się że tamci mieli gorzej.- odparł Leon pijąc wino.
- Ty i tak przeszedłeś najłatwiejszą drogę, otrzymałeś najnowszą i najlepszą wersję Fenriru. Wtedy podawali prototyp, który nawet nie nosił tej nazwy po bestii z mitologii skandynawskiej. Ofiary były liczne, śmiertelność w niemal każdej grupie kontrolnej po pierwszym zażyciu wynosiła 65%, późniejsze modyfikacje pozwoliły zmniejszyć tę liczbę o jedyne cztery może pięć procent. Z tej garstki połowa ginęła po drugim procesie. Mój ojciec cały czas pracował nad ulepszeniem substancji, wtedy właśnie na arenę wkroczył Wilhelm von Roettig, filantrop i właściciel potężnego koncernu chemiczno-medycznego. Władzy nie podobało się, że musi pomagać im cywil, ale jak zwykle chodziło o pieniądze. Umysł mojego ojca oraz pieniądze i zaplecze techniczne von Roettiga, które jak się okazało było lepsze od tego oferowanego przez państwo miało przynieść pożądany efekt.
- Tak się jednak nie stało…?- Leon słuchał z zaciekawieniem opowieści i nie spuszczał wzroku z Alice nawet gdy podnosił kieliszek do ust.
- Mylisz się. Stało się. Ojciec udoskonalił substancję, chociaż miał tu więcej szczęścia niż rozumu, ale o szczegółach nie musisz wiedzieć, nie to jest najważniejsze w tej opowieści.- westchnęła przechylając kieliszek z winem po raz kolejny. -Najważniejszym było to, że specyfik nie rozwijał już tylko jednej cechy, ale w pewnym stopniu również i inne, ludzie rzadziej umierali. Substancja zaczęła tworzyć nadczłowieka. Zauważono również, że poddawani eksperymentowi lepiej widzieli w ciemnościach i działają w grupie, jakby rozumieli się bez słów. Jako że ludzie ci mieli polować na innych ludzi na frontach bitew, czy jako szpiedzy i zabójcy, porównywano ich do watahy wilków. Tak właśnie narodziła się nazwa Fenrir oraz Wilcza Sfora.- Leon trochę niedowierzał w ostatnie słowa a opis Alice spowodował u niego poszybowanie lewej brwi do góry w grymasie zdziwienia, który to kobieta szybko dostrzegła.
- Nie, nie zamienisz się w wilkołaka jeśli o to chcesz zapytać.- powiedziała karcącym tonem. Leon wypuścił głośno powietrze z płuc w geście uspokojenia.
- Zmieniła się też wtedy forma ,,rekrutowania” do projektu. Po pierwszej fali śmiertelnych przypadków liczba ochotników drastycznie zmalała, postawiono więc brać ochotników niemalże z ulicy, co oczywiście przyprawiło twardogłowych o migrenę. Indoktrynowano i badano ochotników pod kątem tego, czy nie wykorzystają nabytej mocy do niecnych celów, wtedy do Wilczej Sfory zaczęli trafiać ludzie z zagranicy- najemnicy, awanturnicy, polityczni zbiegowie. Władzom Prus i generałom przestawała się podobać wizja, że ich najlepszymi żołnierzami będzie jakaś zbieranina odszczepieńców. Tak czy owak, oddział powstał podzielony na sekcje zwane watahami, ale dokładnej struktury nigdy nie poznałam, bo to już był wymysł wojskowych jak podzielić tych ludzi i jak ich dobrać aby nie pozabijali się przed wykonaniem jakiegoś zadania. Jednak udało im się.
Stworzono w ten sposób elitarny oddział bojowy, szpiegów, a także stymulowano naukowców do wydajniejszej pracy. Prawdziwy test nastąpił, gdy Prusy rozpoczęły ekspansję terytorialną. Żołnierze sprawdzili się doskonale podczas wojny z Austrią w 1866, ale swój prawdziwy kunszt pokazali w 1870 roku. Słyszałeś, drogi Leonie, o tak zwanej ,,depeszy emskiej”?- Alice zadając pytanie spojrzała w końcu w oczy mężczyzny.
- Niestety, ale nic. W tamtym czasie pływałem po oceanach.- Leon wzruszył ramionami dając do zrozumienia, że czymkolwiek depesza była, dla niego jest to nieistotne.
- Bismarck przeredagował depeszę tak, by obrazić cesarza Francuzów Napoleona III Bonaparte i sprowokować wywołanie wojny. Następnie treść depeszy została wieczorem tego samego dnia opublikowana w prasie niemieckiej. Wiadomość zawierała relację z rozmów z ambasadorem Francji, w czasie których strona francuska starała się wymusić na Prusach zaniechania prób osadzenia na pustym wówczas tronie hiszpańskim przedstawiciela dynastii Hohenzollernów. W pierwotnej depeszy Wilhelm I uspokajał Napoleona, że nic nie wie o próbach sukcesji Hohenzollernów na tron hiszpański. Wilhelm I odrzucił francuskie żądania, a sama depesza była wyraźnie upokarzająca dla strony francuskiej. Reakcją Francuzów było wypowiedzenie wojny, a Wilcza Sfora tylko na to czekała. Agenci byli wtedy rozstawieni w Paryżu, zaatakowali zabijając wielu wysokich rangą oficerów. Wysadzili w powietrze niemal wszystkie tory prowadzące do stolicy paraliżując całkowicie armię francuską. Armia pruska tylko dokończyła dzieła zniszczenia używają nowych, technologii bojowych opartych na parze. Wojna francusko-pruska skończyła się rok później w maju 1871 roku, gdy armia pruska skończyła obleganie Paryża. Po stronie francuskiej zginęło ponad 200 tysięcy ludzi.- Alice kręciła delikatnie głową chcąc wyrzucić z umysłu tę historię.
- Jak na to wszystko zareagował twój ojciec?- spytał Leon
- Ojciec oczywiście wyraził sprzeciw, ale z drugiej strony zaczął cieszyć się względami samego Cesarza. Wszak ojciec przyczynił się do pokonania Austrii i Francji oraz do powstania Deutsches Reich. I wtedy wszystko zaczęło się walić.- kobieta wypiła duszkiem kolejny kieliszek, widać mówienie o tym bardzo ją bolało- Ta szuja Wilhelm von Roettig postanowił wszystko zagarnąć dla siebie. Chciał rozwijać militarny aspekt Fenriru, przekonywał cały czas władzę i Bismarcka, aby pozbyć się nieczystych elementów z Wilczej Sfory, tak aby tworzyli ją tylko i wyłącznie żołnierze z Prus. Ojciec na skutek jego knowań, spisków i rozsiewanych plotek został oskarżony o zdradę stanu i skazany na karę śmierci. Miał rzekomo użyć ludzi z Wilczej Sfory do dokonania zamachu stanu i przejęcia władzy w celu ustanowienia całkowitej technokracji- rządu naukowców i ludzi nauki.- Palce Alice zacisnęły się mocno na szklanym naczyniu.
- I mimo to uwierzyli temu przeklętemu bogaczowi?!- Leon podekscytował się opowieścią Alice.
- Oczywiście, on miał wszystko- pieniądze, wpływy, znajomości, należał do pruskiej arystokracji, a mój ojciec? Był dobrym człowiekiem, cieszył się szacunkiem i lojalnością członków Sfory, naukowców i samego Cesarza, lecz okazało się że to za mało... Został stracony. Ale.. nie tylko on…- głos Alice zaczął się łamać. Pomachała pustym kieliszkiem, a Leon natychmiast podszedł do niej i nalał jej trunku. Kobieta znów bez mrugnięcia okiem opróżniła całe naczynie za jednym podejściem.- Von Roettig zasugerował, że należy zastosować odpowiedzialność zbiorową. Jego ludzie, a może ludzie kanclerza… nie wiem, nie obchodzi mnie już to… Zabili całą moją rodzinę. Siostry i brata, ich mężów i żony, a nawet dzieci…Aby nikt nie rozpowiedział o Fenrirze- na twarzy Alice pojawiła się jedna, niemalże srebrna łza. Leon postanowił zmienić temat.
- Co się stało z Wilczą Sforą?- w odpowiedzi głos kobiety wrócił do profesjonalnego brzmienia
- Większość zabito jeszcze w kraju, w czasie służby. Dość późno dowiedzieli się, że wyrok na moim ojcu został wykonany. Zaczęli uciekać grupami, to byli towarzysze broni, zżyci ze sobą weterani. Byli wyłapywani w różnych krajach, czasami poza Europą. Ścigani, zaszczuci, z listami gończymi. Wielu z nich umarło we śnie, inni z zaskoczenia. Niektórzy jednak tanio skóry nie sprzedali. Właśnie w takich sytuacjach rządy krajów prosiły o zaprzestanie zamieniania ich miast w pola bitew. To byli dzielni ludzie…- Alice uśmiechnęła się nawet delikatnie.- Do dziś przeżyła garstka. Mam listę dziesięciu nazwisk, którzy ponoć żyją, tylko że to lista sprzed roku. Mogło się sporo zmienić w tej kwestii.
- Więc po to jestem ci potrzebny? By odbudować Wilczą Sforę?- spytał opróżniając swój kieliszek i odstawiając go na biurko. Alice spojrzała mu prosto w oczy, biła od niej pewność siebie i niezachwiana wiara we własną siłę.
- Chce byś mi pomógł w zemście, drogi Leonie. Mitologia nordycka mówi, że Fenrir wyswobodzi się z łańcuchów, w które zakuli go bogowie. Wtedy nastanie Ragnarök, ostateczna bitwa.- mówiła pewnym głosem, niczym generał przemawiający do swych ludzi.
- Rozumiem, że mamy zrobić temu całemu von Roettigowi jego osobisty Ragnarök? Przy okazji stać się wrogami publicznymi numer jeden całego kraju będącymi ściganymi przez wszystkie służby!? Kobieto, jesteś szalona!- Leonowi nie do końca podobała się wizja pani doktor. Ta spojrzała tylko badawczo najpierw na mężczyznę, a później na butelkę wina. Chwyciła ją w dłoń i zakołysała odkrywając z uśmiechem na twarzy, iż na dnie zostało trochę płynu. Wypiła wszystko prosto w butelki przechylając mocno głowę do tyłu odsłaniając w pełnej krasie swoją szyję. Pojedyncza kropla alkoholu zaczęła spływać po jej brodzie. Alice odstawiła butelkę i wytarła się zewnętrzną częścią dłoni patrząc prosto na Leona. W jej oczach płonął ogień.
- Wolę określenie… sprawiedliwa.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

#12


Berlin, trzy dni później

Rozsiadł się wygodnie w fotelu naprzeciw masywnego, dębowego biurka splatając palce dłoni na wysokości brzucha. Spojrzał pytająco na gazetę, którą przyniósł mu jego zaufany doradca.
- Drogi Hermanie, czy wydarzyły się jakieś przetasowania na szczeblu mojej służby? Zwykle mój lokaj przynosił mi gazetę. Przynosi mi również wtedy kawę. Czy ów egzemplarz jest na tyle interesujący, iż to ty osobiście musiałeś mi ją przynieść?- spytał łagodnym, wręcz ojcowskim tonem.
- Tak, panie von Roettig. Sprawa dość nietypowa. Proszę spojrzeć na nagłówek na stronie, którą zaznaczyłem.- odparł wyprężony jak żołnierz na warcie Herman. Von Roettig wyciągnął powolnym ruchem ręki z wewnętrznej kieszeni marynarki okulary i założył je na nos. Chwycił pogniecioną gazetę, strona którą miał przejrzeć była jedną z pierwszych, więc informacja musiała być wyjątkowa. Wystarczyło jedno spojrzenie by siwa brew uniosła się do góry w oznace zdziwienia. Duży nagłówek informował: ,,Udaremniony napad szajki rabusiów na gości restauracji Czarna Perła w Barnhoffie”. Pod nagłówkiem znajdował się dłuższy wstęp do artykułu: ,,Grupa rabusiów, którzy dokonali szturmu na budynek restauracji przy pomocy sterowca została powstrzyma i rozbrojona przez, jak donoszą świadkowie, nieznanego mężczyznę. Żaden z gości nie odniósł poważnych obrażeń. Policja wciąż bada tropy i wątek tajemniczego obrońcy lokalu...”. W tym miejscu mężczyzna przestał czytać. Odłożył gazetę i spojrzał na swego doradcę. Herman stał wciąż na baczność, jego prawie pięćdziesięcioletnie ciało było w bardzo dobrej formie dzięki byłej służbie wojskowej. Szary frak dokładnie opinał jego tors, a brązowe oczy wyrażały niepokój.
- Z powodu jakieś awantury w restauracji odrywasz mnie od zajęć Hermanie?
- Proszę wybaczyć, ale mam wrażenie, że to może być jeden z członków Wilczej Sfory.
- Skąd te przypuszczenia? Czy my czasem nie zabiliśmy wszystkich?
- Dobrze zorganizowani i uzbrojeni w broń i gaz łzawiący rabusie zostają pokonani przez jednego człowieka? A odpowiadając na drugie pytanie... nie proszę pana. Nie wszyscy zginęli.- głos Hermana był pewny i mocny. Był absolutnie przekonany o swojej racji. Von Roettig ufał bardzo nielicznej grupie osób, jednak Herman zajmował najwyższą pozycję wśród nich wszystkich.
- Hmm... to jednak nadal mnie nie przekonuje.- powiedział to raczej z ciekawości, chciał usłyszeć jaki plan ma jego współpracownik.
- Wiem, dlatego zanim przyszedłem zrobiłem mały wywiad wśród policjantów. Zatelegrafowałem do paru przyjaciół w Barnhoffie. Dotarłem do protokołów przesłuchań. Wśród gości tego dnia był w restauracji profesor Ernest Kurk.
- A co ma do tego jakiś podrzędny profesorek?- uśmiechnął się w duchu, Herman zdążył już zrobić własne, małe śledztwo.
- Kurk proszony przez policjantów o opisanie przebiegu zdarzeń opowiedział, że przed całym zajściem rozmawiał ze swoją przypadkową spotkaną znajomą... doktor Alice Harvey i to w towarzystwie jakiegoś tajemniczego jegomościa o imieniu Leon, nazwiska jednak nie zapamiętał.- von Roettig oparł się łokciami na biurku i położył brodę na splecionych dłoniach. W zamyśleniu obserwował przestrzeń gdzieś obok Hermana, po czym wybuchł.
- Alice!? TA Alice?! To chyba nie jest przypadek, a więc ta smarkula wciąż żyje? I do tego jest w kraju? Szkoda, że nie tutaj, w stolicy! Ma dziewczyna tupet... A ten jej goguś?- mężczyzna zaczął nerwowo kręcić się w fotelu gestykulując. Zadając ostatnie pytanie wbił wzrok w Hermana.
- Prawdopodobnie zbiera niedobitki Sfory. Być może planują coś dużego.
- Ale czy ktoś ze Sfory mógł być na tyle głupi by zostać na terenie Cesarstwa?
- Może była za granicą? Albo ten ktoś był i jakoś go ściągnęła do kraju? Może nie jest on jedyny, a to był po prostu przypadek? Panie von Roettig, mówiłem i ostrzegałem, że tę sprawę trzeba doprowadzić do końca...- Wilhelm von Roettig nie lubił, gdy ktoś miał rację a do tego mu o tym przypominał. Powstrzymał Hermana od dalszego wywodu prostując dłoń i kiwając głową.
- Tak, tak... wiem. Ale ty również wiesz Hermanie, że to była sprawa polityczna. Władzom i wywiadom innych krajów bardzo nie podobało się, że urządzamy strzelaniny na ich terenie. Szczególnie, gdy działy się one w ich stolicach i przy okazji ginęli cywile bądź ich funkcjonariusze. Nie wolno nam również zapominać, że każda taka operacja była kosztowna, a ja każdorazowo pokrywałem spory procent ogólnej kwoty. To były najdroższe wilcze skóry za jakie przyszło mi zapłacić...- von Roettig przyjął ton profesora z uczelni. Mówił spokojnie i powoli. Na końcu pozwolił sobie nawet na lekki uśmiech.
- Ci ludzie przestali czuć na plecach oddech myśliwskich hartów. Najpierw przestali uciekać, potem zorientowali się, że nie muszą się ukrywać. Teraz nie boją się atakować. Po za tym... póki żyje córka Hellriegera, nadal istnieje zagrożenie dla pańskich interesów. Nie wspomnę już o profitach jakie niesie za sobą przejęcie jej prac i notatek. Może znajdować się tam wiele cennych wskazówek na rzecz kolejnych badań.- von Roettig słuchał w zamyśleniu Hermana.
- Możesz mieć rację. Barnhoff to portowe miasto. Pełno tam różnych dziur, w których mogła się schronić razem z tymi bandytami. Nawet jeśli nie ma zagrożenia z ich strony to należy wykorzystać wiedzę, że dziewczyna nie wyjechała z kraju. To był jej błąd...- ostatnie zdanie wypowiedział lodowatym, morderczym tonem by za chwilę zmienić go znów w spokojny, ojcowski.- Dziękuje Hermanie za twą pracę i wskazówki. Możesz odejść.- Herman ukłonił się po czym pewnym, wyćwiczonym wojskowym krokiem wyszedł z gabinetu. Mężczyzna zdjął okulary i pomasował oczy. Herman miał rację. Ucięte drzewo odrasta, należy wyrwać korzeń. Wyrwać a następnie spalić. Najlepiej robiąc to publicznie i widowiskowo. Tak, aby inne drzewa bały się odrastać.
- Zygfryd...- powiedział cicho. Zza drzwi ulokowanymi za fotelem wyszedł średniego wzrostu, potężne zbudowany mężczyzna w czarnej marynarce i czarnych, sztruksowych spodniach, komplet dopełniała czarna kamizelka, biała koszula oraz czarny melonik. Zygfryd nie był jednak typem eleganckiego dżentelmena, zdradzała to jego twarz ozdobiona licznymi bliznami zadanych w różny sposób oraz kwadratowa budowa szczęki. Całą twarz wydawała się jedną, wielką, niezgrabną bryłą wyrytą w kamieniu przez początkującego rzeźbiarza. Podkreślało to tylko całą osobowość Zygfryda i było niemal jego wizytówką. Obcy człowiek, który spotkałby go na swej drodze, wiedziałby od razu w jaki sposób ten zakapior zarabia na życie. Wezwany szybko znalazł się przy swoim panu i ukłonił się.
- Weź kilku ludzi, najlepiej nowych. Niech to będzie dla nich test. Jedźcie do Barnhoffu. Skontaktuj się z naszym człowiekiem. Najpierw dorwijcie tego Kurka, potem tę wiedźmę. Ma umierać długo i boleśnie. Jeżeli ma jakieś dokumenty po ojcu, swoje notatki lub cokolwiek co nie jest książką kucharską, zabierz ze sobą. To wszystko. Idź.- wiedział, że nie musi powtarzać, Zygfryd nie zadawał zbędnych pytań. Nie zadawał żadnych pytań. Ukłonił się i wyszedł tymi samymi drzwiami co Herman. Lubił Zygfryda za jego milczącą naturę i traktował go jak syna.
- Tak... To był dobry pomysł by odciąć mu język...- pomyślał, gdy Zygfryd wyszedł zostawiając go sam na sam pogrążonego w planach. Należało być przygotowanym na wszystko.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

#11

- Nie chciałem wcześniej pytać z powodu radości ze spotkania, ale wrodzona ciekawość nie daje mi spokoju. Kim jest twój szemrany towarzysz?
- Mówiłam, przyjaciel z daleka, oprowadzam go po mieście.
- Przyjaciel?- profesor zaczął się śmiać, po czym opróżnił jednym łykiem szklankę absyntu.- Proszę cię, stać cię na więcej. Nie mów mi tylko, moja droga, że zaczęłaś sobie szukać podejrzanego towarzystwa. Na pierwszy rzut oka, że coś ukrywa. Lepiej go zostaw.
- I wyjść z tobą? Nie, dziękuję, w przeciwieństwie do ciebie, wiem co to dobre maniery.
- Alice, gdybyś teraz była pod moją opieką...

Dźwięk rozpadającego się szkła przerwał tę rozmowę, tak jak wszystkie inne wokół. Do pomieszczenia wpadły pojemniki, z których zaczął się szybko wydobywać żółto brązowy gaz. Goście restauracji jak i obsługa rzucili się do klatki schodowej z krzykiem paniki jaki zwykle towarzyszy tłumowi w stanie zagrożenia. Większość gości restauracji, gdy tylko zaczęła się krztusić osuwała się na podłogę porywając za sobą obrusy z zastawą, wywracając meble bądź przewracając co bardziej przytomnych ludzi. Alice ściągnęła ze stołu serwetki i przystawiła je sobie do twarzy, aby się nie zatruć. Jej rozmówca schował się pod stołem w mgnieniu oka i pewnie już leżał tam nieprzytomny. Kobieta przeczołgała się pod ścianę i sięgnęła po fiolkę schowaną na łańcuszku między fałdami materiału sukni. Wypiła połowę zawartości kupując sobie trochę czasu przytomności. Próbowała wzdłuż ściany przedostać się na klęczkach niezauważona do wyjścia. Czterech mężczyzn w maskach z filtrami okradało nieprzytomnych ludzi. Porozumiewali się krótkimi komendami, słabo słyszanymi spod materiału masek. Sprawnie przeszukiwali kieszenie, zrywali kobietom biżuterię, któryś nawet się połasił o dwie butelki alkoholu stojące przy orkiestrze. Wszystko pakowali do skórzanych worków zawieszonych na ramionach, dwóch trzymało w rękach krótkie noże, a każdy posiadał przypiętą do pasa kaburę. Jeden z nich zmierzał prosto w stronę kryjówki Alice. Coraz powolniejszymi i trudniejszymi do skoordynowania ruchami zaczęła podwijać spódnicę.


Wbiegając po schodach rozpychał zdezorientowanych i zataczających się ludzi. Nawet krótka ekspozycja na gaz wywoływała zaburzenia świadomości, ale nie u Leona. Biegł z zawiązaną na twarzy prowizoryczną maską z materiału marynarki i z krwią wypełnioną Fenrirem. Nic nie mogło go powstrzymać. Nie zważał na leżące na stopniach i podłodze nieprzytomne ciała, chciał tylko wyładować swoją złość.
W pomieszczeniu, z którego wcześniej wychodził było aż żółto od gazu, w takim stężeniu nawet on długo nie wytrzyma. Liczył się czas. Pochwycił świecznik znajdujący się pod ręką i cisnął nim w stronę okna hukiem zwracając na siebie uwagę. Złodzieje zaskoczeni patrzyli się po sobie, aż w końcu jeden z nich wyciągnął rewolwer. Nie zdążył jednak wycelować. Wbicie noża w instalację elektryczną spowodowało zwarcie w obwodzie, posypały się iskry z żyrandoli i nastała nagła ciemność. Złodzieje potykali się o poprzestawiane meble i rozrzucone sprzęty, niewiele widzieli przez grube szkła gogli. Całkowicie zaskoczeni i nieprzygotowani na jakikolwiek opór byli wystawieni jak na dłoni dla widzącego dobrze w ciemności I wyćwiczonego Leona.
Zbliżył się w ciszy do najbliższego intruza i szybkim ruchem zdjął mu maskę. Jego jęk i charkot odbił się od ścian zdradzając ich lokalizację. Leon uchylił się przed strzałami oddawanymi na ślepo. Skok do następnego z unikami przed pociskami. Kopnięcie w nadgarstek, wytrącenie broni, cios w wątrobę, zerwanie maski. Przeciwnik padł na kolana i próbował łapać z trudem oddech szukając po omacku czegoś do obrony, kopniak w nerki i zatrucie ostatecznie go położyły. Trzeci próbował dostać się w stronę okna, ale Leon napędzany narkotykiem był zdecydowanie szybszy. Nie dał mu się chwycić zwisającej drabinki, rzucił w niego krzesłem. Potężny mebel uderzył z ogromną siłą i prędkością rabusia który nie zdołał złapać się drabiny i spadł na kamienny chodnik kilka pięter niżej.
Jeszcze jeden, gdzie się ukryłeś cwaniaczku?- pomyślał Leon. Usłyszał huk za plecami, pocisk ledwo musnął ramię, czego nawet nie poczuł. Miał ochotę się zabawić.
- No chodź, potańczymy- krzyknął. Ruszył w kierunku przeciwnika, co chwilę robiąc uniki przed pociskami. Czuł się jak pół-bóg. Wyraźnie widział małe, czarne punkciki sunące ku niemu. Były tak śmiesznie powolne. Uchylał się przed nimi płynnie niczym tancerze z jakiegoś egzotycznego kraju. Uśmiechnął się szeroko pod prowizoryczną maską, gdy usłyszał charakterystyczny trzask pustego magazynku. Ostatni ze złodziei odrzucił rewolwer z przekleństwem, sięgnął po krótki nóż i stanął w pozycji obronnej. Tak łatwo. Leon oparł rękę na stole i przeskoczył nad nim wymierzając przeciwnikowi kopnięcie w klatkę piersiową. Ten zatoczył się i wymachiwał nożem na oślep. Leon zbliżył się do niego wykręcając rękę i obrócił przeciwnika plecami do siebie. Siła pierwotnego instynktu, któremu nauczył się ufać w czasie zażywania Fernriru kazała mu się odwrócić, użył zakładnika jako żywej tarczy, aby po chwili w jego ciało wbiły się dwa pociski. Rabuś wydał z siebie tylko cichy jęk oznaczający, iż właśnie uszło z niego życie. Następnie Leon odrzucił martwego i dopiero teraz dostrzegł skuloną pod ścianą Alice. Ciężko oddychająca, z podwiniętą spódnicą do uda, na którym zamocowany był pasek i z bezsilnie opuszczoną ręką ściskającą mały i rozgrzany pistolet typu Colt Derringer.

- Alice!- Leon przypadł do kobiety w mgnieniu oka- Do stu piorunów, nic ci nie jest?!- przystawił ucho do jej twarzy, ale odpowiedział mu tylko świst oddechu.
Nie tracąc więcej czasu podniósł ją najostrożniej jak mógł i biegiem ruszył do wyjścia.Zaczynał czuć silne zawroty głowy.
- Proszę, wytrzymaj- szeptał zarówno do niej jak i do siebie.
Nie zwracał uwagi na półprzytomnych ludzi, których mijał na schodach, ani na gapiów stojących na ulicy, ani na stróża prawa patrzącego na niego podejrzliwie, który gdyby nie panujący chaos próbowałby go zatrzymać.
Dopiero dwie przecznice dalej znalazł dorożkę.
- Do szpitala?- spytał woźnica. Tak, idioto! chciał krzyknąć, ale zdawało mu się, że Alice pokręciła głową. Podał adres laboratorium pani Harvey.