niedziela, 16 lutego 2014

Prolog



11 stycznia 1853

Kolejny sukces. Czuję, że jestem o krok od odkrycia. Niektóre z badanych szczurów wykazują się zauważalnie większym sprytem, inne siłą, ale wszystkie z nich lepszą odpornością. Innych cech nie jestem w stanie badać. Na obecną chwilę wydaje mi się, że nabywają te cechy czysto losowo, jednak następny eksperyment powinien ujawnić odpowiedź czy faktycznie oraz ewentualnie dlaczego tak się dzieje. 
Wyobraźnią już sięgam do rzeczywistości, gdzie składam wniosek patentowy i dzielę się swoim odkryciem z ludzkością, gdzie moje prace zostają uznane za znaczące dla Konkursu. Wierzę, że mogę stworzyć świat, gdzie ludzie wyzbywają się swoich słabości i doskonalą się, czyż nie byłoby to piękne.


14 stycznia 1853

Jestem zbyt próżny. Oślepiony drobnym sukcesem zapominam o tych wszystkich truchłach, które niemal co dzień wynoszę do spalarni. Koledzy profesorowie zaczynają na mnie patrzeć podejrzliwie, obawiam się, że niedługo kierownik katedry każe mi szukać nowego miejsca do przeprowadzania badań. Już robi mi przysługę zatrudniając biologa pomiędzy chemikami i nie zadając zbyt wielu pytań. Nawet sobie nie wyobrażam szukania nowego laboratorium, nie chcę się tłumaczyć z tego co robię, ani przyznawać że łamię przyjęte standardy.
W dniach pełnych zwątpienia przypominają mi się dobitne słowa profesora Wokulsky’ego twierdzącego, że Papaver ithunum jest przeklęty. Pomimo że to dziwne podejście jak na oświeconego i racjonalnego człowieka, to w duchu nie dziwię mu się. Tylko on sam wie co go  pociągnęło do przywiezienia do Europy garści nasion, ale na pewno lęk pokierował go do przekazania ich mnie. Nie ukrywam, że jestem dumny z zaufania jakim mnie obdarzył.


16 stycznia 1853

Podałem środek kolejnej partii zwierząt, wszystkie zapadły w letarg, trzy zdechły po kilku minutach, kolejny po kolejnych kilkunastu. Mam parę godzin przed prognozowaną kolejną obserwacją... 

Zaczynam odczuwać zmęczenie, nie byłem w domu od pięciu dni, muszę poukładać myśli, zająć się na chwilę czymś innym...

Pierwsze moje spotkanie ze Slavomirem miało miejsce dwa lata temu na konferencji zorganizowanej przez Towarzystwo Geograficzne, na które poszedłem za namową mojego przyjaciela Martina Vareniusa, oraz by nie słuchać wiecznego płaczu rocznej córki, inaczej nawet bym nie pomyślał, aby pójść słuchać geografów. 
Jedyny wykład, który wywarł na mnie jakiekolwiek wrażenie został wygłoszony właśnie przez Slavomira Wokulsky’ego. Wspomniał on o afrykańskim plemieniu odnoszącego się z czcią do pewnej rośliny. Zaintrygowany po wykładzie zainicjowałem rozmowę, profesor odniósł się do mnie nieufnie, choć sprawiał wrażenie zadowolonego, że ktoś się zainteresował innym tematem niż czysta geografia. Na prywatnych spotkaniach z przyjemnością opowiadał mi o spotkanej florze i pokazywał zrobione przez siebie szkice kwiatów. Były zachwycające, zarówno kwiaty jak i same szkice rysowane ręką, która była przyzwyczajona do kreślenia map. Godzinami mogłem podziwiać egzotyczne kształty nieznanych nauce roślin, wypytywać o szczegóły morfologii i nisz, w których rosły, jednak Wokulsky nie był w stanie mi wiele powiedzieć. Oczywiście zrobiłem kopie szkiców, przekazałem je do biblioteki i szukałem ludzi wybierających się do Afryki, aby mogli dokładniej zbadać wskazane okazy. Zaaferowany pracą zapomniałem całkowicie jak ona się zaczęła dopóki Wokulsky nie zaprosił mnie do siebie po trzech miesiącach znajomości.
Późnym sierpniowym wieczorem piliśmy whisky w jego gabinecie wypełnionym niepokojącymi pamiątkami z Czarnego Lądu. Prymitywne, wypolerowane noże groziły skaleczeniem, w świetle migoczącej lampy błyskały koraliki, a puste oczy drewnianych masek wydawały się śledzić każdy nasz ruch. Slavomir podzielił się ze mną wtedy dokładną historią odnalezienia P.ithunum. Opowieść wywarła na mnie niemałe wrażenie, gdybym usłyszał ją od kogokolwiek innego zapewne nie uwierzyłbym sądząc, że została stworzona na potrzeby okultystów lub przez lubującego się w grozie poetę. Gdy próbowałem się otrząsnąć, po tym co usłyszałem, Slavomir wyciągnął z biurka drewnianą szkatułkę i podał mi ją jak coś bardzo delikatnego. W jej wnętrzu znajdował się woreczek, „oto nasiona czerwonej odmiany” powiedział, a mi mocniej zabiło serce. To była moja szansa na wielkie odkrycie, przełom, patent, trzymałem w rękach prawdziwy skarb. Nie muszę tłumaczyć co to znaczy dla młodego naukowca. Slavomir prosił o ostrożność w działaniu i dyskrecję. Nie mogę go za to winić, po tym co widział… ale jedyne o czym wtedy marzyłem to zanurzyć się w pracy i już wtedy planowałem przebieg serii eksperymentów…

Jeden ze szczurów zaczął wierzgać łapami, ogon drży, akcja serca została przyspieszona około dwukrotnie względem normalnej, temperatura ciała niebezpiecznie wzrosła do granicznej, zastosowałem zimny okład, mam nadzieję, że przeżyje…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz